Kiedy
wchodzi się na Dwór Artusa po prawej stronie u wejścia wisi podobno „czarci
trzon” z wmurowaną podobizną diabła. Wiąże się z nim jedna z najbardziej
romantycznych opowieści jakie krążyły i krążą
po Gdańsku. A jak historia romantyczna to na pewno o wielkiej i trudnej
miłości dwojga młodych ludzi. Dziewczyna, piękna córka bogatego kupca mogąca
mieć na każde skinienie każdego szlachetnie urodzonego młodzieńca, jak to bywa
z miłością, która nie wiadomo dlaczego wybiera właśnie tą osobę co do
której rodzice mają jakieś zastrzeżenia.
Tak było i w tej legendzie. Młodzieniec
- Wojtek - zawodu flisak i
dziewczyna – Róża - zakochują się w
sobie. Zakochany młodzieniec ciężką pracą
i zarobionymi w ten sposób pieniędzmi kupił sobie strój mieszczanina,
mógł więc poprosić o rękę córki kupca. Dziewczyna najpierw jednak proponuje mu
udział w balu na Dworze Artusa. Róża po
kilku tańcach „wpadła” w ramiona przystojnego młodzieńca nie wiedząc, że to
jest sam diabeł. Diabła rozpoznał tylko
Wojtek i pragnąc ostrzec ukochaną usłyszał „nie kracz złowieszczych słów”.
Wtedy diabeł z dziewczyną zniknęli a chłopiec zamienił się w kruka. Nie umiał
latać więc spadł do bajora w okolicy
Starego Przedmieścia. Uratowały go żaby, a sam żabi król postanowił mu pomóc.
Żabi król dowiedział się, że diabeł zamienił dziewczynę w kwiat, który trzymał w pieczarze gdzie sam
mieszkał. Wojtek niebawem udał się na ratunek ukochanej z prezentem –
usypiającym eliksirem – jaki dostał od żab. Wleciawszy do pieczary zastał
śpiącego diabła. Dla pewności jeszcze potraktował go otrzymanym eliksirem i
skoczył na twarz diabła wyrywając mu czarci trzon. Młodzi powrócili do swoich ludzkich
postaci. Ojciec Róży za uratowanie córki zgodził się na ich małżeństwo. Czarci
trzon ku przestrodze dla nierozważnych panien zawieszono w Dworze Artusa.
Widząc u wejścia ten „diabelski znak” niejednemu ze zwiedzających „ciarki”
przejdą po plecach.
Trójmiejskie Legendy
czwartek, 25 grudnia 2014
wtorek, 23 grudnia 2014
Legenda o Oruni
W
dawnej osadzie o nazwie Dębowa Góra
mieszkało rodzeństwo. Pięciu braci i jedna, jedyna siostra. Darzyli się
wszyscy wielką miłością jak i wzajemnym zaufaniem. Bracia bardzo kochali siostrę.
Chronili ją na wszelkie możliwe sposoby. Zapewniali jej dobrobyt i bogactwo. Z
czasem to wszystko dorastającej dziewczynie
przestało wystarczać. Chciała poznać więcej świata i to wielkie miasto
jakim był Gdańsk. Tak bardzo prosiła i nalegała, że bracia ulegli i zawieźli ją
do Gdańska. Dziewczyna później zaczęła samodzielnie zwiedzać kościoły,
klasztory. Często bywała u zakonnic. Pewnego razu jedna z mniszek powiedziała
jej, w jaki sposób jej bracia zarabiają na to otaczające ją bogactwo czyli grabiąc i łupiąc bogatych podróżników i
kupców. Od tamtego dnia Orana nie wróciła do domu na Dębowej Górze. Nikt nie wiedział co się z nią stało przez
kilkanaście lat. Kiedy Orana została przełożoną zakonu w gdańskim klasztorze
przewoziła złoty relikwiarz. Przejeżdżała wtedy przez Dębową Górę. Bracia jak
to czynili od zawsze napadli na powóz i wystrzeloną strzałą ugodzili Oranę. Poznali, że zabili siostrę. Postanowili, że
uczynią wszystko aby odkupić swoje winy.
Wierzyli, że przeniesienie ogromnych kamieni pozwoli im odkupić grzechy.
Jeden po drugim zmarli z ogromnego wysiłku.
Od tego czasu osada zwana Dębową Górą przyjęła nazwę Orana, a później
nazwano ją Orunią.
poniedziałek, 22 grudnia 2014
O „Sądzie Ostatecznym” znajdującym się na Dworze Artusa
Namalowanie wizji Sądu Ostatecznego Rada Miejska zleciła bardzo zdolnemu malarzowi Antoniemu. Znany był on ówczesnym nie tylko z wielkiego talentu malarskiego ale również ze swojego sprytu. Przed wykonaniem zlecenia Malarz udał się na odbywający się bal we Dworze Artusa. Uwagę sprytnego malarza zwróciła piękna panna burmistrzanka. Poprosił więc ją do tańca. Dziewczyna wymówiła się jakąś dolegliwością, by za chwilę tańczyć z kimś innym, bardziej jej odpowiadającym. Urażony porażką Antoni postanowił się zemścić na pannie. Kiedy odsłonięto obraz Sądu Ostatecznego składający się z dwóch części – jedna ukazywała dusze zbawione a druga potępione na pierwszym planie dusz potępionych znajdowała się „Doczesna Rozkosz” z twarzą córki burmistrza. Wściekły ojciec kazał mistrzowi zasłonić twarz córki - Antoni posłusznie zasłonił ją szklaną kulą, zza której również było widać dziewczynę. Kiedy burmistrz zagroził, że nie wypłaci mu pieniędzy, artysta pokazał mu łódź wiozącą do piekła znanych burmistrzów, rajców i ławników. Burmistrz był jednak nieugięty. Kazał domalować jako potępioną postać samego siebie artystę. Ten sprytnie domalował siebie w łodzi dla potępionych, którego bosakiem trzymał anioł jako uratowanego od piekła. Musiano więc wypłacić należne honorarium malarzowi, który spełnił wszystkie warunki burmistrza. Jak wieść niesie nikt nigdy już więcej w mieście nie zlecił namalowania żadnego obrazu bardzo utalentowanemu artyście.
Replikę tego obrazu można oglądać obecnie w Dworze Artusa.
Więcej na temat Antoniego Möllera i jego dzieła można znaleźć Tutaj
sobota, 20 grudnia 2014
O papudze Heweliusza
Mieszkający
w Gdańsku słynny astronom i uczony Jan Hewelke (Heweliusz) znany był ówcześnie
również jako wielki smakosz i producent piwa. Częstym jego kompanem – jeżeli to
tak można nazwać - była papuga, która jak podaje legenda towarzyszyła mu
wszędzie. Papuga była niezwykle zdolna i potrafiła nauczyć się
naśladowania mowy ludzkiej. Jak podaje legenda, codziennie rano Heweliusz
udawał się do piwnic Ratusza Staromiejskiego, aby dopilnować robotników przy
rozlewaniu piwa. Robotnicy wieczorem odchodząc do domu z pożegnaniem –„idziem
panie Hewelke” dyskretnie upominali się o swoją dniówkę. Papuga przyswoiła
sobie te słowa. Słowa, które nie raz uratowały jej życie. „Idziem panie
Hewelke” uratowało ją z pyska kota, to znów z pożaru domu Heweliusza, z którego
zapomniano ją wynieść. Jak wieść niesie w 1687 roku, kiedy zmarł astronom na
pogrzebie był także jego ulubiony ptak. Jakież było zdziwienie żałobników,
kiedy z klatki trzymanej nad trumną rozległ się rozpaczliwy krzyk: „Idziem
panie Hewelke!”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)